wtorek, 20 października 2015

Z "Cyklozą" po Krecie

10.2015 



Z cyklozą po KRECIE



  •  
https://www.youtube.com/watch?v=qXe71N5NJ0o

Jedziecie na Kretę! - bezdyskusyjnie oznajmiła pewnego dnia nasza Młodsza .... więc przełom września i października przyszło nam spędzić na tej pięknej greckiej wyspie.
Od początku wiedzieliśmy, że nie będziemy korzystać z komercyjnych propozycji biura podróży, a czas pobytu na wyspie przeznaczymy rowerowym eskapadom. Rezydentka podpowiedziała nam gdzie można wypożyczyć rowery i już pierwszego dnia wybraliśmy się na spacer wybrzeżem wypatrując w ciągu handlowo-usługowym punktu motoryzacyjnego, trafiamy na wypożyczalnię rowerów /10 euro na dobę/, wybieramy pojazdy i od razu wsiadamy na nie zaliczając mały rekonesans /23km/.
Następnego dnia o poranku kierujemy się na wschód, nie precyzujemy dokładnie celu podróży - musimy poznać swoje możliwości w tym zróżnicowanym terenie i ciepłym klimacie.
Słońce jest dziś agresywne, mamy przed sobą teren górzysty, ale o dziwo podjazdy zaliczam bez wysiłku spokojnym tempem, słucham pobekiwania owiec oraz dźwięki dzwonków kóz hasających na mijanych stokach. Pod górę prowadzi nas serpentyna, więc widoki tego co za sobą i przede mną mam jak na dłoni. Z roweru schodzę jedynie po to, by obfotografować mijane miejsca. Podjazd prowadzi nas do malowniczo położonej na wzniesieniu wioski, mijamy jedno lub dwukondygnacyjne bielone murowane domy z odrapanym tynkiem, przed domami kilka samochodów, skutery, przechodząca jezdnię starsza Greczynka cała w czerni, w jednym domu drzwi otwarte więc zaglądam - a tam wnętrze ciemne - taka nora ze stolikiem i prowizorycznym barem  - a! to TAWERNA lokalna! - Grecy od rana zasiadają w tawernach popijając trunki rozmawiają na tematy ważne, medytują ... kobiety nie mają tu wstępu. Opuszczamy wioskę i przed nami zjazd - zawsze zjeżdżam asekuracyjnie i - skanuję obrazy. Początek zjazdu serwuje widoki zapierające dech, nie poddaję się sile zjazdu, lekko naciskam klawisz hamulca i chłonę obrazy, a panorama wzniesień z usadowionymi w dolinach wioskami serwuje nie lada ucztę.
Mamy przed sobą krzyżówkę drogi - w prawo na wschodnie wybrzeże i w lewo ku Milatos, gdyby nie ten słoneczny "solar" z pewnością obralibyśmy kierunek wschodni, no i te podjazdy - jak długo damy radę? Wybieramy - Milatos.
Przed nami lekki podjazd, zakole i znowu mamy bajeczną, tym razem morską panoramę: w dole zatoka, w niej miasto i dalej bezkresne nie wiadomo gdzie połączone z niebem morze, a nasycenie barw w słońcu trudne do opisania!
 Zjeżdżamy w dół serpentyną ku Milatos, droga wprowadza nas w wąskie zaułki domostw, przed domami siedzą Greczynki handlujące kilimami, matami, witają nas przyjaźnie i zapraszają. Miasto ciągnie się z lewej strony wybrzeża więc my w prawo - na bezludzie drogą szutrową, gdzie nie ma już plaży. Brzeg stanowi wulkaniczna ostra masa skalna z głębokimi zakamarkami, nikogo tu nie ma ... musimy się schłodzić.
Delikatnie, by nie pokaleczyć stóp, albo wpaść w widoczną czeluść podwodną zanurzamy się w wodach Morza Kreteńskiego - BOSKO! ciepła woda opłukuje zgrzane słońcem ciała ... chwilo - trwaj!!!
Powrót w uliczki miasta i dalej szutrową drogą tuż nad brzegiem na zachód.
Widok morza, miejsca jego wchodzenia w ląd z dnem groźnym - raz głębokim, raz płytszym - ale zawsze skalistym, zakola nadmorskiego duktu z panującym z lewej strony masywem, wszystko to sprawia, że droga powrotna trwa zbyt krótko!
Dystans tego dnia - 52 km 
Planujemy kolejne miejsce podróży - LASITHI -
Płaskowyż położony na szlaku licznych winnic oraz gajów oliwnych, gdzie życie toczy się z zachowaniem starych tradycji. Idziemy przyjrzeć się innym wypożyczalniom rowerów, znajdujemy dwukół za 5 euro na dobę, znowu przymiarka, dopompowanie, sprawdzenie hamulców, przerzutek, wsiadamy i na jazdę próbną!
Jedziemy awaryjnym pasem wylotowej szosy na Heraklion, lekkie wzniesienia oddalające nas od wybrzeża nie stanowią problemu, dojeżdżamy do tunelu - wjazd rowerami zabroniony - zatem wracamy. /13 km/
    Następnego dnia pomimo braku widoku na schowany w chmurach masyw zaczynamy zdobywanie wzniesień gór Dikti. Zza siatek okalających pobocza szosy od czasu do czasu wyłaniają się łby kóz, a ich dzwonki stanowią muzyczny podkład pedałowania ... i tak do Mochos,
miasteczka z urokliwym niedużym rynkiem pełnym tawern. Przy stolikach siedzą sędziwi Grecy przyjaźnie zaciekawieni naszą obecnością. Obrzeża miasta obsadzone są drzewami oliwnymi, a poza miastem droga wprowadza nas w stromą krainę spowitą chmurami. Jesteśmy cały czas jedynymi rowerzystami i kierowcy mijających nas samochodów unoszą w górę kciuk lub przyjaźnie machają dłonią ... a nachylenie rośnie, podjeżdżamy do tabliczki zwiastującej miejscowość Kera.
Zaraz po fotograficznym postoju zaczyna lać, do najbliższej tawerny 100m, więc szybko podjeżdżamy i zasiadamy pod jej markizą ... czekamy ... Greczynka podająca nam kawę gestem i mimiką informuje, że dziś niebo nie będzie łaskawe, mimo to nie rezygnujemy i kiedy tylko wydaje nam się, że świat jaśnieje wskakujemy na rowery ... 50m pedałowania pod górę i ulewa znowu wymusza postój.
Znajdujemy schronienie pod gęstą koroną drzewa i ... czekamy. Bezruch powoduje chłód - wobec tego rezygnujemy z dalszego podjazdu. Zjazd powrotny do Mochos wysusza nasze ubrania, a moment wejścia na szczyt masywu z którego rozpościera się panorama Wybrzeża z trzema zatokami wprawia w osłupienie. Mamy u swych stóp CUD-krajobraz, chciałoby się zatrzymać i patrzeć -patrzeć - patrzeć, a widoczność tu niemal doskonała - /50km/
   Nie dajemy za wygraną, zięć podaje nam SMS-em prognozę na jutro, przedłużamy wynajem rowerów i następnego dnia robimy drugie podejście - znaczy podjazd ku Lasithi. Znajomość trasy ułatwia pedałowanie, okazuje się, że od Kery nachylenie dochodzi do 13% i już kilkaset metrów dalej muszę zejść z dwukoła, by wyrównać oddech i łyknąć wodę ... zaczynam zastanawiać się, czy nie rozpocząć prowadzenia roweru, ale zawsze - nawet po króciutkim postoju i uspokojeniu oddechu - regeneruję się, podjeżdżam więc na kolejne zakole szosy, a tu - niespodzianka:
spory plac widokowy,tawerna z parkingiem, muzeum i nad tym wszystkim górujące wiatraki.
Wobec tego - foto/postój i radość na widok czekającego nas ostatniego podjazdu - jest łagodny!
Wjazd na Lasithi to droga z dwóch swych stron otoczona kamiennymi murami z osadzonymi w nich wieżami, pozostawiając za sobą ten potężny mur obronny zaczynamy zjazd na płaskowyż.
Droga prowadzi przez kilka miejscowości, do których wiodą nas wąskie uliczki. Znowu dostrzegam zaniedbane nieco domostwa, małe warsztaciki rzemieślnicze z odrapanymi, ciemnymi ścianami wnętrz poza tym pola uprawne, sady i stada owiec, objazd Lasithi to niecałe 30 km.
 
Powrót podjazdem do jedynej tu drogi wjazdowo-wyjazdowej.
Zjazd - wiadomo - znowu bajeczny, na początek schodzę z roweru, by utrwalić fotograficznie panoramę jaka będzie z lewej strony towarzyszyć mi przez chwilę,
a później cały czas daję po hamulcach, by mieć czas na chwytanie obrazów.
Dystans całkowity tego dnia - 74km, długość podjazdów - 35km, przewyższenie - 1300m, największe nachylenie - 13%
Wprawdzie objechaliśmy niewielki skrawek Krety (213 km) podziwiając spektakularne widoki wyspy, ale muszę przyznać rację Kreteńczykom twierdzącym, że człowiek może się tam poczuć jak w raju!

środa, 30 września 2015

Daleko od szosy

IX 2015
Daleko od szosy

  •  
Wrzesień - miesiąc, w którym niemal rokrocznie przyjeżdżamy ku Drawie, dziewicze miejsca wokół rzeki i pobliskiego jeziora penetrujemy korzystając z roweru i kajaka.
Spływ DRAWĄ
Sprzyjająca aura pozwala na organizację odłożonego w czerwcową niepogodę /na wrzesień/ spływu Drawą; z rzeki tej wpływamy do małej rzeczki Mąkowarki, która z kolei wiedzie nas do jeziora Mąkowarskiego. Znamy meandry i otoczenie tej małej strugi, ale to na co trafiamy tym razem po prostu mnie powala - trzcina rozpanoszyła się okrutnie, jej liście pokryte zieloną mszycą bardzo utrudniają manewry wiosłem. Wiele wysiłku trzeba włożyć by pokonać ten gąszcz, długie liście smagają twarz, szyję, ramiona, wchodzą pod pachę, niemal tną skórę, jestem oklejona zieloną mszycą - brrrrrr - trzeba przebrnąć ten kręty zarośnięty odcinek rzeczki - byle szybciej wyjść z terenu mokradeł i zbliżyć do jej leśnego otoczenia. Mimo dwóch przenosek wymuszonych przez powalone drzewa z ulgą podpływamy w okolice mostku, za mostkiem czeka nas kolejna przenoska, jeszcze kilkadziesiąt metrów otoczonych pięknym drzewostanem i wpływamy w wody jeziora Mąkowarskiego. Opływamy jego sporą część, widmo powrotu mnie nie zachwyca, ale okazuje się dużo łatwiejszy i szybszy co wynika zapewne z orientacji i znajomości trasy. Wpływamy do Drawy i teraz pozwalamy, by jej nurt niósł nas powoli i spokojnie - zaliczamy więc spław!
..........
Pierwszy rowerowy 65-kilometrowy wypad leśnymi niejednokrotnie trudnymi, piaszczystymi drogami Drawieńskiego Parku Narodowego spowodowany jest bezgranicznym apetytem na wędzoną sielawę, którą odbieramy w Łasku.
O malowniczości Parku można by pisać wiele, bogactwo przyrody, zniewalające otoczenie Drawy - obrazy, dźwięki i zapachy manipulują wręcz doznaniami przybyszów!
W Barnimiu rzeka udziela nam sielski odpoczynek i schładza zgrzane rowerowym trudem organizmy.
..........
Pozbawiona swej szosówki czuję się nieco niespełniona i marzy mi się rowerowy objazd jeziora. Wiadomo - nie robi się tu dystansów - tylko pokonuje wymagający teren wokół akwenu.
A więc w drogę! Mam zakodowaną w pamięci tę trasę, wszak kilkakrotnie obeszłam jezioro i wiem, że poza szerokimi leśnymi duktami czekają nas grząskie i wąskie ścieżynki wśród gęstwin młodego drzewostanu i chaszczy. Po pokonaniu takich właśnie miejsc docieramy wprzódy na pole namiotowe, tu krótki postój na wzrokowe zeskanowanie obrazów! Odpoczynek treściwy, ale i krótki - przemierzamy niewielki odcinek leśny i nagle naszą grząską trasę przecina rzeczka. Mostek jest przy dukcie głównym ... spoglądamy w lewo na zakole rzeczki i widzimy powalone drzewo. Coś dla mnie - trzeba się tylko do niego dostać pokonując podmokły teren zarośnięty dziką roślinnością i pokrzywami, taszcząc rower docieramy do powalonego pnia.
Przejście na drugi brzeg to sama frajda!
Wjeżdżamy na teren ośrodka z kilkoma domkami i bogatą bazą wypoczynkową...
Znowu postój na skanowanie obrazów i kierujemy się ku przyjeziornej dróżce. Wyjazd z ośrodka nie jest już tak łatwy jak wjazd, przed nami pojawia się prowizoryczna brama i zamknięta kłódką furtka. Na szczęście jest możliwość uniesienia siatki i przeczołgania się pod bramą.
Wyjazd piaszczystą drogę pod górę i mamy asfalcik, wjeżdżamy do Cybowa. Tu zapada decyzja o powrocie nową szutrówką do mostku i dalej leśnym duktem do Rościna.
..........
Wymagające tereny, jazda rowerem leśnymi wertepami to wysiłek zupełnie inny od pędu szosą po asfalcie.

niedziela, 9 sierpnia 2015

343 km na RUBINOWE GODY

08.2015 
343 km na RUBINOWE GODY

https://www.youtube.com/watch?v=TmVktCt1LtQ


Wakacje, wakacje - idealny czas na harce z wnukami, harcuję więc sobie z najcudowniejszą TRÓJKĄ dzieci w Niechorzu dokąd zostałam zawieziona pojazdem czterokołowym. Marzy mi się powrót na dwukole co sugeruję memu mężowi w rozmowach telefonicznych. Dosłownie w ostatnich minutach wyjazdu córki z zięciem z Żagania orzekamy, że jednak drogę z Niechorza do Żagania przepedałujemy rowerami, późnym popołudniem długo oczekiwani bliscy zjawiają się w zamieszkałym przez nas nadmorskim domku.
Teraz myśli nasze i rozmowy wirują wokół wariantu trasy. Wiem, że czekający nas dystans to nieco-ponad 340 km  i jestem przerażona sugestią męża, by przejechać tę trasę jednoetapowo. Skłonna byłam na dwudniówkę, ewentualnie można by wypedałować 300 km do Zielonej Góry i stamtąd koleją dojechać do Żagania, ale moja Połowa zapewnia mnie, że dam radę, a i na trasie zawsze można zweryfikować plany. Dopiero nadanie podtekstu czekających nas zmagań wpływa na moją zgodę /Rubinowy Jubileusz / - OK! Córki nie komentują naszej decyzji, ale widzę trwogę w ich oczach ... zapewniam więc, że nie będziemy szarżować, będziemy ostrożni i SMS-y słać będziemy (jakże je rozumiem!)
2 sierpnia 2015, godz 1°° dźwięk budzika wzywa do opuszczenia legowiska, 40 minut później opuszczamy nadmorskie Niechorze.
Mijamy wracające chodnikami pary z tanecznych knajpek, a jezdnią wyprzedzają nas taksówkarze odwożący wczasowiczów na spoczynek. Jest to moja pierwsza jazda nocą, ale pierwszy jej etap pokonuję swobodnie, gdyż znam trasę z Gryfickich Maratonów Szosowych , kilkakrotnie byłam ich uczestnikiem. Szerokim łukiem od czasu do czasu wyprzedzają nas samochody, jeden kierowca już po sporym wyprzedzeniu klaksonem przesyła nam pozdrowienia, zdumiona jestem odbiorem tego dźwięku - za dnia pewnie uznałabym, że to niecierpliwy "pan szos" okazuje swą niechęć rowerzystom - świat nocą ma zupełnie inny wymiar!

Znane uliczki Gryfic szybko wyprowadzają nas z miasta, kierujemy się teraz na Nowogard. Nazwy wiosek nie zawsze udaje mi się odczytać, panująca ciemność ogranicza też odbiór zróżnicowanej tu nawierzchni, ale poświata księżyca pomaga w wizualnym odbiorze okolicy. Czuję intensywny zapach dojrzewających zbóż, panuje bezwietrze i głęboka cisza, wszystko śpi, odpoczywa ...
Do Nowogardu wjeżdżamy o godz 4-tej, szybko przemierzamy oświetlone, puste miasto i kierujemy się na Stargard Szczec. Drogi przecinające lasy napawają mnie niepokojem, nasłuchuję, wypatruję i marzę o świcie. Tuż przed Długołęką dostrzegamy przed sobą przebiegające jezdnię młode dziki, w pobliskich szuwarach słyszymy szelest zwierza (pewnie lochy), nie zmieniamy tempa jazdy, spokojnie opuszczamy ciemne i mroczne lasy, mamy przed sobą zabudowania i ku mej uciesze świat leniwie i powoli zaczyna jaśnieć. W Godowie przy jednej z zagród bociany w swym gnieździe rozpoczęły poranną toaletę, czeszą opierzenie na powitanie dnia, na styku nieba z ziemią dostrzegam różową poświatę - zaraz nastanie świt!
Panorama Stargardu z dali zachwyca, strzeliste wieże kościołów, Kolegiaty, Bramy Młyńskiej i Bastei  podpowiadają, że to gród zacnie wpisany w dzieje Rzeczypospolitej, nie zwlekając opuszczamy gród i kierujemy się ku Strzelcom Kraj. Zaczynam rozglądać się za stacją paliw, nie znajdujemy jej na swej trasie więc poza Dolicami na polnej drodze zatrzymujemy się na pierwszy popas. Wschodni wiatr spowalnia nas trochę i zmusza do wysiłku. Pozostawiając za sobą Pełczyce /znane mi z "Pętli Drawskiej"/, Trzęsacz i Bronowice opuszczamy województwo zachodniopomorskie, wjeżdżamy w lubuskie i to sprawia, że kiełkująca dotąd wiara w dzisiejsze pokonanie całej trasy zaczyna zapuszczać korzenie.
Strzelce Krajeńskie i drugi popas, tym razem kawowy w pierwszej napotkanej knajpce z ogródkiem. Od tego miasta droga wiodąca nas do domu jest mi bardzo dobrze znana, ale zza szyby samochodu /przez Strzelce przejeżdżamy kilka razy w roku/, teraz czas jazdy urozmaici mi odliczanie mijanych miejscowości, a więc najpierw - Skwierzyna.
Jest jasno, płasko, temperatura powoli rośnie, szosa nieco kręta o dość dobrej nawierzchni, jedynie ten wschodnio-południowy wiaterek mógłby nam odpuścić, ale nie chce!
W samo południe wjeżdżamy na rondo z pomnikiem Wł. Jagiełły w Skwierzynie. W przydrożnym barze zamawiamy obiad, jest ławeczka - po 217 km można sobie w cieniu poleżeć, rozprostować nogi i kręgosłup. Rosołek z domowym makaronem smakowicie napełnia żołądek, ryż z piersią "wchodzą" bez problemu, z pewnością dodadzą energii, organizm schładzamy zimnymi napojami, a ciało zimną wodą w przybytku knajpeczki.
Czas ruszyć na Międzyrzecz, jedziemy oczywiście starą "trójką", ruch nie jest zbyt duży mimo to kilka km przed miastem wjeżdżamy na ścieżkę rowerową prowadzącą nas do rozkopanego centrum miasta. Pustymi o tej porze chodnikami, ignorując objazdy dojeżdżamy do rogatek miasta i teraz mocno nasłonecznioną obwodnicą zaliczając wyczerpujące podjazdy i spowolnione wrednym zefirkiem zjazdy kierujemy się na Świebodzin. Dopada mnie kryzys, podjazdy zaliczam w leniwym i ślimaczym tempie, dbam o równy i spokojny oddech, nie łapię tempa małżonka - kiedy do niego dojdę, zaraz odpuszczam, zwalniam i zostaję. Temperatura przekracza 30°C, od czasu do czasu wodą z bidonu polewam twarz i zgrzane palce stóp, mąż proponuje dojazd do Sulechowa i odłożenie podróży na następny dzień.
- O! Nie!! Odpada!!! - może wolniej ale dojadę! Zbyt dużo już dałam z siebie by rezygnować z realizacji dzisiejszego wyzwania. Nietoperek, Kaława, Jordanowo i mamy Świebodzin.
Lubię z oddali wpatrywać się w posąg Najwyższego, w mieście focimy się w Jego tle i na - Sulechów! Kryzys powoli odpuszcza, a smakowite lody z owocami i kawą w Kalsku zdecydowanie poprawiają samopoczucie. Sulechowska "trójka" serwuje kierowcom korek, korzystając z przywileju powoli wyprzedzamy samochody prawym bokiem jezdni. Nie wszyscy pozwalają na ten manewr i trzeba zejść na pobocze, ale oto jest DDR-ka i teraz do mostu w Cigacicach pomykamy z werwą i lepszym tempem. Temperatura odczuwalnie spada, wiaterek ulitował się i nie spowalnia więc dostaję chwilowego powera. Zielonogórskie ścieżki dość sprawnie przeprawiają nas przez miasto, oddajemy krótki postój Bachusowi.
Przed nami ostatni etap drogi: jest Ochla, Brzeźnica, w Karczówce zaczerwienione słońce powoli zbliża się ku linii horyzontu i "Jubileuszowa Trasa" dobiega końca - mamy wjazd do Żagania o  pięknym czerwonym zachodzie słońca!
Dałam radę! przebrnąć trasę tak jak i 40 lat u boku mężczyzny, któremu w sierpniu 1975 r powiedziałam sakramentalne TAK.

Wysiłek to zaiste niemały, ale wielce satysfakcjonujący!!!


czwartek, 30 lipca 2015

Ściganko na "Pętli Drawskiej"

07. 2015
Ściganko na "Pętli Drawskiej"


  •  
Rywalizacja i ściganie nie są moją mocną stroną, mimo to zaliczenie trasy MEGA /152 km/ Choszczeńskiego Maratonu Rowerowego "Pętla Drawska" pozwoliło na zaznanie frajdy, radości i satysfakcji.
Okolice Drawy, rzeki przy której spędzamy czas wolny i którą niemal corocznie od lat 70-tych spływamy są szczególnie bliskie sercu, obrazy nieskażonej dziewiczej szaty roślinnej pełnej zwierzyny, wzbogaconej odgłosami ptactwa usadowionego wokół niezliczonych tu jezior cieszą oko i serwują komfortowy i bezkonkurencyjny wypoczynek.
Tydzień przed maratonem to czas nieustającego niepokoju o aurę, prognozy wciąż zapowiadały opady, ale z każdym dniem ich nasilenie miało maleć.
Sobotni świt 20 czerwca 2015 r wita nas promykami słońca, a więc z optymizmem jedziemy do Choszczna na X Pętlę Drawską. Już przed startem następuje pożegnanie ze słoneczkiem, niebo zakrywają chmury, na szczęście - nie pada!
Startujemy prawie równocześnie, małżonek rusza 3 minuty przede mną, zaraz za Choszcznem czeka na mnie i teraz już w zgranym rytmie koło w koło niczym ramię w ramię pokonujemy trasę, która jest szczególnie etapowa:
Choszczno - Drawno - Kalisz Pom - Drawsko - Łobez - Ińsko - Recz - Choszczno.
Bardzo dobrze znana mi trasa a i wielce lubiana!
Każde miasto na swych rogatkach serwuje nam drobniutkie i minimalne deszczozroszenie, które nie wiedzieć kiedy - znika, pierwsze etapy jedziemy sami. Malowniczy teren pełen wymagających podjazdów, po których nastają piękne-kręte-nadające imponującej prędkości zjazdy to godne zapamiętania i wzmianki drogi o dobrej nawierzchni wprowadzające nas do Drawska Pomorskiego. Przed wspomnianym grodem dochodzi nas grupa 6 młodych-rosłych mężczyzn, podpinamy się do nich i teraz ten zapowiadany najtrudniejszy odcinek od Drawska Pom do Łobez, a nawet dalej - do Węgorzyna staje się swobodną jazdą w grupie. Panowie dają sobie zmiany,trzymają tempo jednolite, bez szarpania i zrywów - full serwis asekuracji i wspomagania! Niekiedy nawet pozwalają i nam poprowadzić ... ba! nawet i mnie się udaje wyjść na czoło z nadzieją, że przecież chłopcy nie pozwolą by starowinka ich zbyt długo prowadziła, ale jestem w błędzie - idą potulnie przez jakiś czas za mną i nie zamierzają tego zmieniać ... no cóż? w końcu mam pierwszeństwo z racji płci i wieku. Staram się jak mogę w tym prowadzeniu grupy, by nie dać plamy, pierwszy lituje się nade mną małżonek, a gdy powraca mi power - znowu wychodzę na czoło i wreszcie po niedługim czasie widzę kątem lewego oka rosłego młodziana wchodzącego na prowadzenie. Ta fajna, zgrana jazda trwa do punktu żywieniowego w Węgorzynie, tu dwójka ambitniejszych w biegu pobiera bułki, banany i prawie bez zatrzymania spiesznie nacisnęli naprzód, ja pałaszując banana podaję bidon do napełnienia przemiłej Pani z obsługi wyrażającej troskę pojawiającym się deszczykiem i informującej nas, że jeszcze tylko 50 km. Biorę w rękę drożdżówkę i w powolnym tempie konsumując ją kontynuuję jazdę, po chwili kolejna dwójka naszej grupy wyprzedza nas ostrym tempem - nie damy rady im towarzyszyć, jedziemy znowu sami pozostawiając na pnkt żywieniowym trzecią dwójkę naszej grupy.W okolicach Recza wyprzedzamy duet ze Świnoujścia, ale po kilku km z kolei oni nas połykają z przyjaznym i wesołym komentarzem:
-" Wy to się w korcu maku pewnie znaleźliście! " ... po jakimś czasie dochodzimy do nich i trzymamy się koła, w Reczu wyprzedzamy drugą dwójkę chłopaków z naszej grupy, a za miastem świnoujski duet daje nam prowadzenie i wtedy zapowiadany deszcz bezlitośnie moczy nawierzchnię, nas i cały świat wokół. Trzeba teraz włączyć czujność - jest ślisko! Mając na plecach jednego maratończyka wjeżdżamy do Choszczna, prowadzę ulicami miasta, rondem, wreszcie zdobywam ostatni podjazd w centrum, delikatnie biorę zakręt w lewo i wciąż zdana na kurtuazyjne pierwszeństwo wpadam w dmuchaną bramę mety kończąc trasę MEGA pokonaną w czasie 5h i 42minut.
Wita nas tu dwójka najszybszych z naszej grupy, są ciekawi co z resztą chłopaków, dziękujemy sobie wzajemnie za pomoc i współpracę. Panująca wokół euforia sprawia, że wszyscy się do siebie uśmiechają, wszyscy sobie gratulują, zawsze jest to dla mnie najprzyjemniejszy czas Maratonu właśnie ze względu na wielce wyczuwalną i wszechobecną empatię.
Organizator serwuje zawodnikom obiad w szkolnej stołówce, grill nad jeziorem,
który urozmaicony jest ucieczką "gdzie się da" przed kolejną ulewą tego dnia.
Nadchodzi czas dekoracji - odbieram 2 puchary, jeden za 
I m-ce w kategorii Open Kobiet dystansu MEGA/152 km
i swojej kategorii wiekowej ...
Otrzymane trofea zawdzięczam najbardziej swemu mężowi, który wspaniale mnie prowadził!
Udział w Choszczeńskim Maratonie ze względu na panujące wówczas kaprysy pogodowe to niewątpliwy atrybut i satysfakcjonująca atrakcja naszego tygodniowego urlopu nad Drawą, a tegoroczny spływ musi poczekać na lepsze warunki atmosferyczne - może we wrześniu?

niedziela, 7 czerwca 2015

Z Łabą szlakiem Elberadweg

    Z Łabą szlakiem Elberadweg


W kwietniu ub r. zjeżdżając w Hrensku ku granicy niemieckiej ujrzałam przed sobą panoramę krętego koryta Łaby, co wprawiło mnie w niezapomniany zachwyt i trwając w tym zachwycie i JEJ towarzystwie wespół z małżonkiem pognałam dalej do Meissen wklepując w zakamarki pamięci niepowtarzalne obrazy Saksonii. Było to pierwsze rowerowe spotkanie z rzeką, 
https://cyklistka.blogspot.com/2014/09/
a we wrześniu tamtego roku podczas wyprawy do Berlina przez Pragę doszło do ponownego spotkania z Łabą - tym razem w Melnik przy dopływie Wełtawy.Takie fascynacje pozwalają tworzyć nowe wyzwania i plany, bo skoro trasa w towarzystwie rzeki została przerwana, dobrze byłoby przemierzyć jej dalsze koryto. Plan trasy jak zwykle opracował małżonek i 2 czerwca w późnych godzinach wieczornych załadowaliśmy szczelnie owinięte rowery do busa wbrew groźbie - "na drugi raz nie zabiorę" - skwaszonego i bardzo nieuczynnego kierowcy. Noc w busie jest trudną formą odpoczynku, ale nie beznadziejną - jak się okaże ;)
3.VI.2015 

248km 

Wczesnym rankiem wjeżdżamy do Hamburga
uwalniamy rowery z folii i o 5,30 rozpoczynamy swą trzydniową włóczęgę z Łabą szlakiem Elberadweg.
Dość szybko wyjeżdżamy z miasta i od razu wpadamy w ścieżkę otoczoną szpalerem drzew,najczęściej kwiatem obsypanej akacji, za którymi pojawiają się pola uprawne, osiedla willowe, a i zarośla. Droga oznakowana tabliczkami informacyjnymi o siedliskach ptactwa wszelakiego co potwierdza ich słyszalna i widoczna obecność.
Nawierzchnia i sprzyjający wiatr pozwalają pomykać szybciutko, opuszczamy zaciszne otoczenie i wpadamy na nadrzeczne wały. Jedziemy albo jego grzbietem albo drogą poniżej nasypu, która łączy rozrzucone tu w sporej odległości zabudowania hodowców owiec i rolników.
Stada owiec wypasujących się na nadrzecznych łąkach i wałach mijamy bardzo często, lubię słuchać ich pobekiwanie i przyglądać się zwłaszcza tym najmłodszym. Niespotykane na co dzień widoki czmychających na naszą obecność zajęcy, brodzących leniwie bocianów, nawet niezlęknionych bażantów uatrakcyjniają pedałowanie - jakże widoczna jest tu troska o naturę! .
W Wittenberge w McD zaliczamy mały popas, a w markecie robimy zakupy i już wiemy, że dzisiejszy dystans będzie spory. Zbliża się godz 18-ta  - zaczynamy poszukiwanie noclegu - pierwszy pensjonat niby czynny, ale dopukać i dodzwonić się nie można, więc jeszcze kilka km pedałowania, w kolejnym miasteczku pensjonat z kompletem gości ... trzeba dokręcić jeszcze 10km i tak po pokonaniu 248 km zostajemy ugoszczeni w przytulnym pensjonacie w Jerichow. 
4.VI.2015 

198 km

godz. 7,30  jak to zazwyczaj bywa z werwą rozpoczynany II etap naszej rowero-włóczęgi szlakiem Elberadweg. Do miasta Burg docieramy szybko i sprawnie, ale od teraz zacznie się błądzenie, jazda na czuja i szukanie swej drogi, a mi najbardziej w tej ciuciubabce brakuje obecności Łaby. Oczywiście po "jakimś czasie" odnajdujemy swój szlak,
dwukrotnie przepływamy rzekę promem /Aken-Elbe oraz Coswig/, a przed Magdeburgiem kręta asfaltowa wstęga wprowadza nas w piękną krainę pół ubarwionych makami, rumiankiem i chabrem pachnących żytem i świeżo skoszonych traw, widoczne w oddali zaznaczone szpalerem drzew koryto naszej rzeki sprawia, że czujemy się zupełnie oderwani od kipiszu motoryzacyjnego i wielkomiejskiego. Urzeka nas też drewniana zadaszona kładka, na której sporo rowerzystów przechylonych przez barierkę obserwuje ryby imponujących rozmiarów pojawiające się od czasu do czasu w nurtach rzeczki.
Objeżdżamy rogatkami Magdeburg, w mniejszych miejscowościach place i uliczki pokryte brukiem nakazują spowolnienie, ale też możliwość przyjrzenia się zabudowaniom i ciekawej architekturze. Ścieżki na dzisiejszym dystansie mamy o zróżnicowanej nawierzchni: od kostki przez betonowe płyty po gładziutkie asfalty, choć i zdarzają się leśne szutrowe wąskie ścieżynki.
W Lutherstadt Wittenberg dość szybko odnajdujemy uroczy pensjonat, lokujemy się i po odświeżeniu idziemy na kolację i długi spacer podziwiając zabytki grodu,
jest to miasto reformatora religijnego Martina Lutra, który w przedsionku Kościoła umieścił swe tezy jeszcze przed wysłaniem ich do biskupów niemieckich.
5.VI.2015 

186km

Piątkowy poranek serwuje nam przeciwny wiatr i nie zmieni się jego kierunek do końca dnia, pogoda też zdecydowanie się poprawia i zapewni nam gratisowe solarium.
W Pretzch Elbe w oczekiwaniu na prom, który przeprawi nas na lewy brzeg schładzam nogi w nurcie Łaby. Rzekę dopiero teraz otulać zaczynają delikatne wzniesienia, a jej koryto staje się kręte. Zdarzają się też miejsca oddalone od rzeki, ale dzięki jej bliskości mocno zawilgocone, osłonięte pachnącymi akacjami i serwujące nam ulgę od słońca, a rechot żab zagłusza wszelkie dźwięki otoczenia - to niczym koncert w klimatyzowanej filharmonii!
Na stacji paliw w Torgau serwujemy sobie krótki odpoczynek, łańcuchy wymagają odświeżenia, przy okazji i my schładzamy się lodami. Walcząc wciąż z wiatrem wjeżdżamy do Riesy,
mostem wracamy na prawy brzeg Łaby i dalej opierając się zefirkowi krętymi, nadrzecznymi DDR-ami mocno zgrzani słońcem docieramy do Meissen ...
TU - pożegnanie z rzeką ... i kierujemy się na wschód. Po małych zawirowaniach docieramy do Tauschy, lokujemy się w małym tanim pensjonacie bez serwisu kulinarnego i mediów co zupełnie nam nie przeszkadza, bowiem jesteśmy na to przygotowani. Jeszcze przed snem szykuję kanapki na śniadanie, by rano nie tracić czasu i w miarę wcześnie rozpocząć ostatni etap rowerowej wędrówki.
6.VI.2015  

 138km 

Sobotnim bardzo wczesnym porankiem opuszczamy senną wioskę, dziś mamy wiatr w plecach, ale i zapowiadane upały powodują, że spiesznie wracamy do domu. Ten etap trasy mamy przejechany wielokrotnie, co powoduje złudzenie szybszego jej pokonania i rzeczywiście - o godz 10-tej w Bad Muskau przekraczamy granicę,
a ostatnie 40 km mimo wzrastającej temperatury, paskudnej nawierzchni bo odczuwalnej już w wiadomych miejscach ciała /nadgarstki-nadgarstki!!! ;) / i sporego ruchu "blachopuszek" pokonujemy z uczuciem ogarniającej nas powoli euforii i satysfakcji.
ELBE - zdobyta!
Zdobyta?
Ejże ... a gdzie odcinek od Melnik do źródła rzeki?