piątek, 25 kwietnia 2014

475km - trzy kraje w trzy dni


  •  
POLSKA - CZECHY - NIEMCY
25-go kwietna 2014  - rano, budzę się i od razu zaczynam się bać, ogarnia mnie gonitwa myśli i brak koncentracji ... niczym automat przygotowuję posiłki... robię herbatę, dostaję kawę ... nie patrzę na nic i nie rozmawiam - taki stan podniecenia zawsze towarzyszy mi przed startem - nie jestem sobą! Wszystko co będzie mi potrzebne w czasie podróży spakowane w przeddzień, dorzucam jedynie szczoteczkę do zębów, kilka kosmetyków i zasuwam zamek kuferka, wychodzę z domu, zamykam drzwi na klucz ... i powrotu nie ma!
... a więc na ROWER!!!... i w tym momencie wszelkie obawy i całe wewnętrzne zamieszanie znikają jak tęczowa bańka mydlana!
JEDZIEMY
Pierwszy przystanek - Pieńsk - postój przed marketem, małżonek kupuje 6 drożdżówek i izotonik, na miejscu zjadamy po jednej, reszta do torby "na drogę"
Zittau - szybko docieramy do Miedzy Ojczyzny (wiaterek był łaskawy), tu wymieniamy walutę, kątem oka widzę potężną chmurę w kształcie leja i przez chwilę zastanawiam się czy może nam popsuć plany, ale wrodzony optymizm mówi mi:
- uciekniemy jej! 
Jeszcze w dwóch stacjach benzynowych szukamy jakiś chociażby hod-dogów, ale nic z tego! 
Nic-to! ... mamy przecież jeszcze dwie drożdżówki, pedałujemy ... mijamy Hradek n/Nysą, słyszę groźny głos chmury ...  zaczyna się dość spory podjazd, a ta chmura coraz bliżej ... zbliżamy się do wioski, cisnę w pedałki mocno, a chmura już pokazuje co potrafi - KROPI - PADA - LEJE!!! 
Przed pobliskim  domkiem na ganku stoi Czeszka, mój Pan pyta, czy można się schronić, a ONA a jakże! 
prosim-prosim - powiada i lokuje nas pod daszkiem garażu, biegnie do domu i na talerzu przynosi cieplutkie takie prosto z patelni smażone brombory,

otwiera garaż, wyjmuje krzesełka i pyta i gada i uśmiecha się cała, ale zaraz przeprasza, bo jej się tam smażą te brombory i musi uciekać ... siedzimy sobie, spoglądamy na deszcz, wsłuchujemy się w jego brzmienie i CZEKAMY, takie czekanie wydłuża czas, wypatrujemy jasności na nieboskłonie i niby zaraz będzie ...
już prawie jasno, ale deszcz pada i pada i pada; mija ok 40 minut i ta lejowata chmura w końcu sobie poszła ... nie pada! 
Dziękujemy pięknie Czeszce, która na odchodne dorzuca nam, że jeszcze 3 km pod górkę i prujemy przed siebie pokonując ten zapowiedziany podjazd i wówczas znowu zaczyna grzmieć i lać ... jest na szczęście przydrożna kapliczka, przyklejamy się wyprostowani do jej ściany przykrytej skromnym daszkiem ... stoimy i czekamy, czekamy i stoimy ... tym razem nieco krótszy postój, uspokaja się - więc na rowery i hajda! - przed siebie, ale niedane nam beztroskie i swawolne pedałowanie ... o nie! Nagle nie wiadomo skąd pojawia się popielata ściana deszczu, a tu wokół NIC! ani domu, ni kapliczki - tylko las, schodzę z roweru i myślę: drzewo jedynie da mi schronienie
woda spływa wartko ... unoszę palce stóp, by nie wlewała się do butów i wtedy małżonek pokazuje mi jakąś szaro-czarną konstrukcję  budowlaną i pyta: 
- to barak, czy szopka? ... 
Patrzę we wskazanym kierunku i nie wiedząc co to w ogóle jest wspinam się po leśnej dróżce pokrytej śliskim już kruszcem ciągnąc rower ze sobą, podchodzę i rozpoznaję w tej bryle poniemiecki okrągły mały bunkier, wejściowy otwór do jego wnętrza jest niższy o głowę ode mnie, skulam się i schodzę do środka, wtulam się znowu do brudnej zapajęczonej ściany robiąc mejsce mej Połowie.
... znowu  czekamy, czekamy, słuchamy, patrzymy na zapłakane drzewa, ścieżki ... i kiedy tylko deszcz zamienia się w deszczyk - wychodzimy z niemieckiej nory i wsiadamy na rower, zaczyna się zjazd, woda wartko płynie po asfalcie, na poboczach zakrywa nierówności więc jadę środkiem i jest mi zimno, więc cały czas głośno brzęczę ustami - brbrbrbrbrbrbrbrbrbr-zimno-mi-brbrbrbrbrbrbrbrbrbr-zimno-mi-brbrbrbr..... 
i tak przez cały zjazd ze ściśniętymi palcami na klawiszach hamulców ... jest kolejna wioska i znowu deszcz gęstnieje, pojawia się ośrodek z domkami campingowymi, domki pozamykane, ale mają dość spore daszki - skrywamy się pod jednym z nich, przytupuję z nogi na nogę, wiatr potęguje zimno  i znowu tembr 
- brbrbrbrbrbrbrbr .... 
i tak  15 minut, szum deszczowej wody cichnie na chwilę, chwytamy rowery i idziemy, dostrzegam przystanek autobusowy, 
ten przystanek ma trzy pełne ściany  plus dach = wchodzę w to! 
Tu przynajmniej nie wieje! ...  musimy znowu wtulać się w kąt, bo spod kół przejeżdżających samochodów woda wlewa się zalewając całą kubaturę naszego schroniska ... stoimy i czekamy  ... czekamy i stoimy - niebo szaro/bure, mamy nakręcone 120km - MAŁO, by decydować się na nocleg w niedawno mijanym pensjonacie ... czekamy ... 
a auta co chwilę robią nam chlust! 
Deszczowa struga wartko spływa po asfalcie, burza i deszcz w górach jest dużo BARDZIEJ niż na nizinach ... czekamy  ... za jakiś czas zaczyna jaśnieć świat, chmury nabierają białej barwy, a pomiędzy nimi nieśmiało pojawia się lazurowe tło i choć jeszcze kropi wyskakuję z tego betonowego przystanku, wpinam się w pedałki i mojemu zaskoczonemu mym zrywem "trenerowi" rzucam: 
- jedziemy!!! ... no i od teraz jest tylko lepiej, choć na początku jeszcze szczęka mi drga, powoli zaczynam gubić wodę w stopach, prąd powietrza suszy mi spodenki, pedałuję ostro by pobudzić cyrkulację krwi, by już nie było mi zimno i po kwadransie asfalt jaśnieje, a pedałowanie grzeje i nie jest źle! 
Mija godzina z nawiązką jazdy i  odczuwam zmęczenie, już zaczyna brakować prądu! 
Od teraz wypatruję pensjonatu, jeden oddalony od naszej trasy 1,5km - nie będziemy zbaczać, po jakimś czasie jest drugi, ale nieczynny ... jedziemy ... w Dolni Svetla jest duży pensjon, ale głucho tu i bezosobowo, jemy ostatnie bułki i pedałujemy dalej ku Horni Svetla w górę ... cisnę w pedały, ale nachylenie dużo za duże, więc odpinam się i idę, nie ma sensu się zażynać, za zakrętem pojawia się gospoda - duży drewniany dom - będą tu noclegi?
Przed wejściem licytujemy się kto wchodzi zagadać, dobra! wypadło na mnie - wchodzę i zagaduję ... że z Polski, że kilometry nakręcone i zależy nam na noclegu - ok! dostajemy pokój, zamawiamy  piwo, obiadek, lokujemy się w pokoju,


rozwieszamy mokrości /ubiór, buty, rękawice/ ... tusz ... i teraz tylko konsumpcja i relaksik, po całej tej 158-kilometrowej trasie i wielu niemałych przecież podjazdach czuję się dobrze! Samą mnie to dziwi ; )




26.IV sobota 
śniadanie extra! - stół szwedzki, to lubię! Futruję bezkarnie ... pogoda fajna, rześko, słonecznie, startujemy; trasa na terenie Czech bardzo urozmaicona - podjazdy/zjazdy, lasy ... w końcu
pojawiają się skałki, taka czeska miniatura Saksonii, zaczyna być bajecznie: malownicza architektura, niesie nas  kręta droga, wiaterek w plecach, z prawej skałki, z lewej kręta struga a na niej od czasu do czasu jakaś kładeczka, chwytam też kątem oka barwnego kaczora, nooooo ...  CUDNIE i LEKKO, ale mamy też jakiś wyjazd z wioski w pole, pod górę wije się asfaltowa ścieżka - pochylam się i kurczę w swoim rowerze i zdobywam ją spokojnie, a tam na górze nagle asfalcik zamienia się w polną miejscami błotnistą drogę,

pojawia się las, a w lesie zjazd i nawierzchnia naszej trasy  nr 21 pokryta jest gruzem - wiadomo co to znaczy dla szosówki :-(  
I to jest pieprzyk tego dnia!! ... ten odcinek pokonuję pieszo, a czas niechaj sobie umyka - trudno :( /nie mam zamiaru niszczyć opon i narażać się na wywrotkę na tym stromym zjeździe/ ...  wyjeżdżamy w końcu na drogę asfaltową i znowu są ładne podjazdy i zjazdy. W pewnym momencie zjeżdżamy w malowniczy kurort - Hrensko, pełno tu kolarzy - mają jakieś zawody, kręcimy dalej i nagle zakręt w prawo i pojawia się przede mną trójwymiarowa panorama: od prawego do lewego oka pasmo gór, przed nim kręte koryto ... a w nim - szeroka rzeka! O - JEJKU ... JAK  PIĘKNIE  zatyka mnie ...
spoglądam pytająco na męża, a on mi mówi z uśmiechem: 
- masz Łabę!  ... śmieję się i patrzę i żarłocznie chwytam oczyma ten zachwycający widok - JAK CUDNIE!!! 
Teraz - NIEMCY i od tego momentu jedziemy z rzeką po asfaltowej, płaskiej i gładziutkiej ścieżce rowerowej co chwilę spoglądając na NIĄ i ciesząc się JEJ towarzystwem, podziwiając JEJ otoczenie, a jest na co spoglądać, bowiem rzeka potężna i dostojna ... niesie swym nurtem stateczki, motorówki, łajby a nawet kajaki.
W Kurort Rathen robimy postój na focie
i gnamy dalej do Drezna

Na wijącej się wzdłuż brzegu Łaby ścieżce rowerowej sporo rowerzystów, rolkarzy, momentami jest prawie tłoczno, ale wszyscy mijają się bezkolizyjnie i są wobec siebie uprzejmi. Kolejny przystanek na posiłek w przydrożnym punkcie gastronomicznym - kiełbaska z bułeczką oraz woda
co oni mają za wodę dla rowerzystów? - twarda, zimna! że szkliwo pęka a i droższa od piwa ... jeszcze
niecałe 30km i jest Miśnia!
Tu musimy przejechać mostem nad Łabą i odskoczyć od NIEJ w prawo, w jakimś markecie nabywamy banany i bułki oraz wodę  ... około 18-tej w maleńkiej osadzie znajdujemy pensjonat. Dziś też nie jestem mocno zmęczona ... a obrazy przebytej trasy nie pozwalają mi zasnąć  

27.IV niedziela 
to dzień pozbawiony sensacji, trzymamy równe tempo i im bliżej kraju tym swobodniej - wszak mamy te tereny objechane, jedziemy już bez nawigacji i jakichkolwiek obaw, najważniejsze to  trzymać kierunek ... wzrokiem odnajduję znajome już ścieżki i drogi, jest słonecznie - ale nie gorąco, rzepak

pachnie słodkim miodem, żółci się intensywnie  wiecie jak to jest: jedziesz i zachwycasz się wzrokiem, słuchem i zapachem, czegóż chcieć więcej?


Ścieżki rowerowe w Niemczech to samo masełko, a mimo to co jakiś czas wyczuwam delikatny stukot w tylnym kole, kiedy stukot jest bardziej wyczuwalny - stopuję ... patrzymy na moją tylną oponę - jest przetarta i jak pączuś wystają z jej szpar bąbelki dętki, na szczęście mamy zapasówkę ...
wymiana i można kręcić dalej. Jesteśmy głodni, byle do Przewozu /w niedzielę w Germanii na drogach można z głodu zejść z tego świata/, a w Przewozie jest knajpeczka z domowymi obiadami (rosołek mi się marzy, ROSOŁEK!!!) ... w końcu mamy granicę!
Jest Przewóz ... szybko! szybko do knajpy .... podjeżdżamy ...
ZAMKNIĘTE! ;(  
... no to do CPN - kupujemy izotoniki, rogaliki, batony i wafle, "wtrząsamy" to i dostaję SMS-a od pierworodnej, że w domu czeka na nas ZUPA! 
Virtuti-Militari jej się należy, dziecko kochane - pomyślało  
Ostatnie 40km wożę się na kole małżonka i myślę sobie: skąd on ma tyle siły? - dziś całą trasę wiaterek nam przeszkadzał, spowalniał tempo, a ja dawałam niewiele zmian ... i dopiero na rogatkach Żagania mam pierszeństwo i prowadzę do samych wrót domu ... schodzę z mego dwukoła bardzo-bardzo-bardzo szczęśliwa!
Podsumowanie: 
25.IV = 158km
26.IV157km
27.IV 160km
- oraz: ani razu ma Połowa nie czekała na mnie - nadążałam, nie guzdrałam się a nawet dawałam zmiany ;) tylko 2 podjazdy zaliczyłam pieszo, pozostałe ładnie zdobywałam na siedełku :-)  
Była to wyprawa dająca niesamowitą RADOŚĆSATYSFAKCJĘ i niezapomniane WRAŻENIA
 Na zakończenie zapraszam na filmową relację z powyższego  ;-)
https://www.youtube.com/watch?v=csp8jSgXQCo&t=25s

1 komentarz: