wtorek, 22 listopada 2016

Rowerowo z retrospekcją

11.2016 

Rowerowo z retrospekcją


  •  
300km drogami i ścieżkami choszczeńskimi, wałeckimi i drawskimi 
Drawa, Płociczna, jez. Ostrowieckie, Głusko, Barnimie, Drawno, Sitnica ... można by wymieniać jeszcze wiele miejsc zakodowanych w serduchu - miejsc przywołujących wspomnienia dawnych-dawnych wakacji w gronie przyjaciół i rodziny. Miejsc okolonych dziewiczą naturą, pełnych ptactwa, zwierzyny, szumu wiatru, drzew i fal. Każdy chwycony obraz zachwyca, uspokaja i hipnotyzuje ... a że te obrazy powiązane są ze wspomnieniami z młodości toteż dochodzi do tego oczarowanie.
Drawieński Park Narodowy  działa na nas jak narkotyk, więc nie możemy odmówić sobie przyjemności popylania jego leśnymi duktami wokół jeziora Ostrowieckiego. Mamy tam "swoje miejsca" biwakowe - "Pod Dębami", "Wały" i "Koreę", na które możemy wjechać jedynie rowerem.
Z Rościna przez Drawno kierujemy się do Głuska, stąd już blisko do jeziora - rozpoczynamy jego objazd. Ten dziewiczy akwen będziemy mieć po lewej stronie.
Wprzódy trafiamy na dość sporą polanę z długim pomostem, widać latem okoliczni mieszkańcy korzystają z dobrodziejstw tego miejsca przystosowanego dla turysty z tablicami informacyjnymi, koszami i ławką.
Nawrót do głównego duktu i trafiamy na bardzo stary cmentarz, niegdyś zagłuszony chaszczami i zielskiem - dziś oczyszczony i uporządkowany - zatrzymujemy się i odczytujemy daty z kamiennych tablic. XIX wiek, wyryte w kamieniu lata w przekroju od 1800 do 1900, chwila listopadowej zadumy ... i w drogę!
Oczom ukazuje się drewniany mostek, pod nim spora rzeka okolona zachwycającym drzewostanem.
To Płociczna wypływająca z jez. Ostrowieckiego, piękna czysta bajeczna rzeka, z której niegdyś nasz bliski kolega śp.Tadziu W. przywoził smakowite i okazałe ryby ... i tu automatyczna cofka w czasie: 
sprawianie ryb na pomoście, ich trzewia wrzucone do wody wabiły raki, a te z kolei nasze dzieci łapały późnym wieczorem przy świetle latarki, wraca niepowtarzalny smak raków przyprawionych słodką papryką smażonych na masełku! Palce lizać!

Dojeżdżamy do kolejnego miejsca: następny mostek z Płociczną, tu nurty wiodą ją do jeziora, dawniej w okolicy był ośrodek wypoczynkowy zwany "Pustelnią" do którego przychodziliśmy na zakupy, a wyprawa z pola namiotowego wraz z powrotem trwała najkrócej pół dnia, w zależności od godziny przyjazdu dostawczego Żuka pełnego pieczywa, mleka, serów i konserw.
Po krótkiej sesji fotograficznej kontynuujemy podróż.
Teraz "Dęby" - spory plac wchodzący w wody Ostrowieckiego sprawia, że widok jeziora mamy z trzech stron. Biwakowaliśmy w tym miejscu we wrześniu 1981r.  Pamiętam kilka nieprzespanych nocy przez odbywające się właśnie rykowisko. Tuliłam dzieci do siebie i pytałam męża, czy coś nam grozi.
 
Pomostu, z którego wchodziliśmy do wody, wsiadaliśmy do pontonu, na którym myliśmy nasze dziewczynki (5-cio i 2-letnie) nie ma! Są okazałe dęby i mały pagórek, na którym stała prowizoryczna wędzarnia. Ryb był taki ogrom, że mogliśmy sobie pozwolić na rozmaitość jej serwowania!

Chwila kolejnej magii za nami - czas ku "Korei".
Dziewicze i wyjątkowe miejsce letnich obozów żagańskich "BOBRÓW" odnajdujemy dość szybko, stąd cudny widok na jezioro z dobrze widoczną Wyspą.

We wczesnych latach 70-tych apogeum szalonych pomysłów biwakującej tu bardzo młodej “Bobrowej” braci sięgało zenitu do tego stopnia, że podczas sporadycznych spotkań tamtego grona "Korea" wciąż żyje i bawi.


W drodze powrotnej trafiamy jeszcze na malowniczy punkt widokowy na jezioro.
Czas wracać! Głusko - Sitnica - Bogdanka - Drawno - Rościn.
Szczególny to powrót do przeszłości ...

Zaserwowaliśmy sobie też przejażdżkę z Rościna przez Drawno, Kalisz Pom., Biały Zdrój, Dominikowo, Barnimie i powrót do Rościna.
Zdecydowaną większość trasy wiodły nas drogi asfaltowe, od jeziora Krzywe Dębsko pożegnanie asfaltu i do Dominikowa tniemy malownicze leśne dukty. W niedalekiej okolicy jest bajeczne miejsce
 - otoczona koroną drzew bardzo rwąca i kręta Drawa z panującym nad nią starym, drewnianym mostem w Barnimiu,
gdzie serwowaliśmy sobie postoje podczas licznych spływów kajakowych.
A mnie wciąż ciągnie do Choszczna, więc trzeciego dnia wykorzystując sprzyjającą aurę pomykamy znowu do Drawna, dalej - kierunek Choszczno i w prawo na Recz, z Recza do Choszczna i stamtąd powrót do Rościna. Od Recza przez Choszczno do Drawna migawki wspomnień dotyczących maratonów szosowych z cyklu „Pętla Drawska" przeplatały się z aktualnymi – jesiennymi.

Ostatni dzień rowerowej przygody magiczną krainą Pojezierza Południowopomorskiego przywitał nas szarą mgłą. Myślałam, że w taką pogodę zrezygnujemy z podróży na rzecz spacerów rościńskimi bezkresnymi lasami, tudzież ścieżynami okalającymi jez. Mąkowarskie. Ale nie!
Małżonek rzecze:
- "zbieramy się!"
Kalisz Pom, Smugi, Wierzchucin, Stara Studnica i w prawo - miejscami dziurawą nawierzchnią - prosto do Mirosławca.
Jadę niespokojnie, boję się mokrego, śliskiego asfaltu, ale na szczęście ruch jest minimalny, na całej trasie wyprzedza nas zaledwie kilka samochodów.... z czasem nabieram swobodę i przeganiam strachy. Mgła osadza się na mym kasku, na twarzy oraz na rzęsach, a więc co chwilę z kasku spada kropelka wody, a na końcówkach rzęs mam kryształowe drobne kropelki! Coś niebywałego!!! 
Wjeżdżamy do miasta, utrwalamy fotograficznie pobyt w tym zszarpanym historycznie grodzie.
Powrót tą samą drogą zdaje się być szybszy i bardziej dynamiczny.
Listopadowa aura tego roku nie sprzyja cyklistom, więc niemal wyrwane jej kilka dni dobrej pogody pozwoliły odwiedzić rowerem Krainę przyrodniczej Magii, Czaru i Nieskazitelności.

czwartek, 15 września 2016

z cyklu miasta - PARIS

09.2016


     z cyklu miasta - PARIS                                                                                                                                     naszym Dzieciom ...
https://www.youtube.com/watch?v=foSeq3K72eo

Ziarenko "PARYŻ" rzucone nam jako kolejne rowerowe wyzwanie podczas wywiadu dla Gazety Lokalnej powiatu żagańskiego przez jej redaktorkę, p. Anetę Czyżewską wprawdzie zagnieździło się w naszych sercach, ale traktowane było po macoszemu i zdane raczej na zapomnienie ... ewentualnie niedoścignione już nam - MARZENIE.
A jednak!
Jakoś-tak "na tydzień przed" małżonek zaproponował, by pozbyć się balastu paryskiego planowania i oczekiwania ... i od tamtej rozmowy spokój był mi uczuciem bardziej odległym niż sam Paryż!
Oto nasze 1177 km
 Koniec wakacji jak co roku wkręca nas w potrzebę podróży. 
Dz. I
30 sierpnia 2016
Zasieki - Bitterfeld
 211km 
Jeszcze przed świtem wsiadamy do pociągu w Żaganiu, wysiadamy w Zasiekach - by swą rowerową podróż rozpocząć na polskiej ziemi.
Dobry to dzień ...
mamy sporo lasu, świetne nawierzchnie, za Calau serwujemy spontaniczny stop i objadamy się przydrożnymi śliwkami ... a potem kierunek - Torgau!, z Łabą - ,,naszą" rowerową rzeką i dalej już asfaltami do Bitterfeld
Euforia dnia pierwszego - stan szczególnie dobrego samopoczucia doznawany nawet pomimo rzeczywistych niedomagań organizmu już niemal tradycyjnie nakręca nas dystansowo!
Dz. II
31 sierpnia 2016
Bitterfeld - Bad Lauterberg
 176km 
Zmaltretował nas przeciwny wiatr, bezlitosne słońce i podjazdy gór Harz
Niemalże - okropieństwo! prawie - hor'rendum! ... od samego początku! Wyjazd z miasta - kluczymy, słońce z każdą godziną silniejsze, z czasem hajcuje niemiłosiernie; są też podjazdy nawet z 18% nachyleniem i takiego nie próbuję zdobywać - zaliczam je z buta! Kolejny podjazd do Petersberg, stromy wyjazd z Luterbach z nachyleniem 5% non stop. Wszystkie widoczne na horyzoncie wzniesienia, nawet te okolone daleką płaszczyzną są "nasze" i te wiatraki, wiatraki, wiatraki - ich towarzystwo zapewnia jazdę odkrytym terenem w wietrze i słońcu ... niemal sponiewierana jestem podróżą. U schyłku dnia zdobywamy TEŻ na wzniesieniu bardzo malowniczy i tani pensjonat w Bad Lauterberg, naprzeciw jest klimatyczna knajpka, tam spożywamy pyszną obiadokolację z lampką wina i to wynagradza trudy dnia.
"Rozpostarta płachta nieba (nie) zawsze daje to co trzeba" 
Dz. III
1 września 2016
Bad Lauterberg - Altenbeken
 160km 
Dziś słońce nieco łagodniejsze, ale wciąż obecne i walka z wiatrem trwa!
Harz (pol. hist. Góry Smolne) – masyw górski w środkowych Niemczech poznajemy prawie detalicznie i kiedy trafiamy na nadrzeczną DDR-kę rezygnujemy z wyznaczonej trasy i z Wezerą nabijamy nadprogramowe km, nadal jest urokliwie, ale rzeka gwarantuje jazdę niemal rekreacyjną!
W pewnym momencie w rowerze męża pęka linka przedniej przerzutki - i od teraz będzie jechał wyłącznie na mniejszej tarczy. Już wiemy, że mamy kilkadziesiąt km w plecy, plany czekających nas tras trzeba by zweryfikować, ale stawiamy na spontan - jedziemy dopóki i dokąd się da; odnajdujemy Pensjonat w Altenbeken, tradycyjnie - tusz, przebieranko i schodzimy do centrum na obiadokolację z symboliczną lampką wina - dziś w ramach imieninowego toastu.
Dz. IV
2 września 2016
Altenbeken - Padeborn - Haltern am See
 162km 

Początek trasy to opuszczenie terenu górzystego - ku mej radości zrobiło się płasko! Przecinamy teraz pola uprawne podziwiając okazałe, zadbane zagrody rolników, a w większych miastach DDR-ki prowadziły nas osiedlami domków jednorodzinnych oraz alejkami miejskich parków i terenów rekreacyjnych. 
Ok 16-tej na wjeździe do zagajnika niecna niemiecka osa czepiła się mojego palca i nie odpuściła - użarła! Oblewam początkowo palec wodą, potem okładam babką lancetowatą, jest mała ulga, ale ręka z godziny na godzinę "rozrasta się", na szczęście obrzęk nie stanowi przeszkody w sterowaniu barankiem.
W centrum Haltern am See znajdujemy Pensjonat, po odświeżeniu idziemy na spaghetti; jest tu jakiś festyn - tabun ludzi!!!!! mnóstwo kramów i koncerty - jak w ulu - ciasno! głośno!
Dz. V
3 września 2016
Haltern am See - Wesel - Maaseik
 165km 
Przed opuszczeniem Niemiec przecinamy jeszcze potężny, pełen barek Ren. Widzę tu krajobraz bardzo podobny do naszego - są lasy, jest soczysta zieleń na poboczach dróg, natomiast zabudowania zwiastują swym wyglądem holenderską architekturę ... a potem przelotem niemal przez Holandię pełną rowerzystów i z cudownością dróg rowerowych. Szybko mamy wjazd do Belgii - bardzo mnie te pogranicza ekscytują, jazda - marzenie - nawierzchnie gładziutkie, a pasy dla rowerów pozwalają na swobodne pedałowanie. Łapiemy nawet boczny wiatr, więc są chwile popylania, a kiedy powraca przeciwny znowu trzeba "młynkować". Opuchlizna ukąsanej ręki nie schodzi, więc decyduję się na kupno wapna w aptece, po długich bezsensownych dysputach /niemal konsylium nad mą nabrzmiałą ręką farmaceutki zrobiły/ w końcu dostaję żel i Calcium. Jedziemy, warunki dla rowerów wciąż cudo/cudo!!! Poszukiwanie Pensjonatu w okolicach Maaseik to niczym kołowanie wokół tego miasta, ostatecznie po niespełna 7-mio/kilometrowym krążeniu lokujemy się w Kinrooi.
... dzień pełen radosnych emocji - wszak opuszczamy Niemcy, 55 km Holandii i wjeżdżamy do Belgii.
Dz. VI
4 września 2016
Maaseik - Genk - Charleoi
 153km 
Belgia - wiemy, że czeka nas deszcz, ale rano jest ok! Początkowo trasę pokonujemy sprawnie, wiatr tradycyjnie już - nie odpuszcza ... w końcu dopada nas ulewa. Wkładamy kurtki, szpitalne foliowe ochraniacze na buty skutecznie uchronią moje rowerowe od przemoczenia i w drogę - z deszczem; chwilowe rozpogodzenia pozwalają rozejrzeć się wokół - uwagę przykuwa widok sadów z płasko przyciętymi drzewami owocowymi wysadzonymi w skośne szpalery. Łapiemy jeszcze jedną konkretną ulewę z mocnym i porywistym wiatrem, schronienie znajdujemy pod daszkiem jakiegoś sklepu. Najczęściej jedziemy dłuuuuuuugą prostą z pasem betonki rowerowej pozostawiając za sobą małe miasteczka i wioski.
Cały czas walczymy z wiatrem, MUSIMY dojechać do Charleoi!
U schyłku dnia i trasy na szutrze łapię "laczka", jest późno, wietrznie i chłodno ... dłuuuuugo wjeżdżamy do miasta, jeszcze dłużej kręcimy się jego ulicami w poszukiwaniu noclegu i w końcu stajemy przed ogromnym hotelem, zaczyna ciemnieć ale fart trwa! - cały koszt noclegu - 59€ /domyślałam się, że będzie tego wielokrotność!/. Jest tu wreszcie wanna (!), mamy w pokoju czajnik, herbatę, kawę - odpoczywamy! Błogo regeneruję się w wannie, a potem szybciutko - ku Morfeuszowi!
- Belgii nie zachowam sentymentalnie w sercu, o nie!
Dz. VII
5 września 2016
Charleoi - Sant Qentin - Ham
150km
Już po godz 7-mej jemy bardzo sute hotelowe śniadanko, wyjazd z miasta jak zwykle trudny, a pogranicze Belgii z Francją serwuje niemałe podjazdy, po czym mamy wjazd do kraju miłościsztukipoezji i barwnej kuchni. Od razu oko raduje widok ciekawych, starych kamiennych domostw, kręte wąskie zabudowania mijanych miast zachwycają, a otoczenie szos soczystością zieleni  z poboczami dzikiej roślinności do złudzenia przypomina nasze-polskie! Sielskość tę kończy deszczyk, zakładamy kurtki i od tej pory WALCZYMY! Zaliczamy kilka drogowych labiryntów do Sant Qentin, dalej niosą nas jednopasmowe asfalty przez uprawne wzgórza, a więc podjazdy/zjazdy cały czas faliście i widząc non-stop przed sobą i wokół siebie widok niemal nagich pagórków przeciętych cienką i krętą wstążeczką asfaltu zdaje się, że droga ta nie ma końca! ... ale pojawiają się tory, widzimy mknące nimi wagony wobec tego w Ham lokalizujemy dworzec i wskakujemy do pociągu! Wszak dalsza jazda wymagałaby kolejnych poszukiwań Pensjonatu, bo oddaleni jesteśmy od celu naszej podróży 130km, a tam - w Paryżu - czeka na nas mieszkanko! 
Po rozlokowaniu w wagonie idę z kartką do konduktora, jest to taki trochę rubaszny grubasek, wielce sympatyczny, wyjawia iż przewóz rowerów mamy bezpłatny, nakreśla na kartce miejscowości przesiadek i perony, a po wyjściu z pociągu wciska nas uroczej Murzynce pod skrzydła! Ona prowadzi nas w miejscach przesiadek (2) na perony i wskazuje pociągi do Paryża!
Paris Nord - wysiadamy - na szczęście nawigacja podładowana w pociągu i przywrócona do życia wskazuje drogę do naszej dziupli, którą udostępnili nam p.Dorota i p.Paweł TransportParis.Pl sprawiając, że dwudniowy pobyt w stolicy Francji był łatwy i beztroski - dziękujemy!
... "życie jest drogą, życie jest snem, a co będzie potem? Nie wiem, i wiem" ....
6.IX.2016
PARYŻ
finezyjne rowerowe  16km 

PARIS
Montmartre
Dzięki uprzejmości dawnego Przyjaciela mego męża mogliśmy zatrzymywać wzrokiem, smakować i podziwiać magiczny klimat MONTMARTRE-uspacerując w gąszczu ludzi, uliczek, kramów, malarzy i knajp,  a i zza szyb samochodu chłonąć urok Pól Elizejskich i Łuku Triumfalnego ubarwione światłami neonów i samochodów, oraz delektować się aromatem francuskiego wina u stóp Opery Paryskiej!
MAGIA - dziękujemy - monsieur Mieczysław.
"Znów mam tę ciszę, spokój i marzenia, moje przeżycia i me przemyślenia, kawałek mego świata na tej ziemi, przepięknych momentów, gry świateł i cieni. Mogę rozkoszować się chwil bukietami i nie muszę gonić i żyć realiami" /Fioletowa13/

sobota, 20 sierpnia 2016

z cyklu MIASTA: POZNAŃ

08.2016 
Z cyklu miasta - POZNAŃ


  •  
Długi weekend sierpniowy niemal nakazuje opuszczenie domowych pieleszy wobec tego sypię propozycje:
- "a może nad morze?", "a może pętla z pobliskimi rzekami?", "a może na wschód kraju?", "albo poza granice?"
i do żadnej nie mamy przekonania - kaprysy! 
W przeddzień wyjazdu zapada decyzja: odwiedzimy POZNAŃ, ale połączymy ową rowerową penetrację stolicy Wielkopolski z rodzinnymi wizytami w SiedlcuSulechowie - a bazą wypadu zostanie Babimost - też rodzinnie zasiedlony. 13 sierpnia niespiesznie opuszczamy rodzinne miasto, by poza jego rogatkami już z zefirkiem "popylać" na Nową Sól, gdzie przejeżdżamy Odrę
i kierujemy się na Wolsztyn.
Z zadowalającą prędkością wjeżdżamy do rogatek miasta i tu zmieniamy kierunek na Sulechów, króciutko wieziemy się DK 32 i zaraz za Powodowem odskakujemy na Babimost.
Siedlcu nabywamy kwiaty dla Cioci chrzestnejReklina.                                                           Małżonek uprzyjemnia jazdę pokazując mi w czasie podróży miejsca zapamiętane w dzieciństwie, opowiada wydarzenia z daaaawnych lat.
Leciwa ale wielce pogodna i wesoła Ciocia uradowana naszą wizytą ściąga do stołu swoje rodzeństwo (94-letnią siostrę i 80-letniego brata) oraz córkę i zięcia, rozmowom o dawnych czasach przy kawie i pysznym placku nie ma końca! Kiedy apogeum emocji zaczyna zniżkować dziękujemy serdecznie za gościnę i kontynuujemy swą podróż do Babimostu.
Niedzielny poranek wita nas wilgotnym rześkim powietrzem, zapowiada się dobra pogoda, płasko tu nieprzyzwoicie, a i kierunek wiatru ma nam zapewnić łatwe pedałowanie do Poznania. I rzeczywiście nawet nie wiadomo kiedy przemykamy przez ZbąszyńNowy Tomyśl,
Opalenicę i Buk, a kilkukilometrowy wjazd do miasta DDR-kami serwuje swobodę i izolację od pędzących równolegle samochodów. Natomiast rowerowe przemieszczanie się w samym mieście często stopowane jest sygnalizacją świetlną, a to już tak nie bawi.
Sprawnie objeżdżamy miejsca, które chcieliśmy zobaczyć - okolice Uniwersytetu, Rynek, Maltę
i dalej do Dworca Głównego, gdzie spokojnie oczekujemy na pociąg, który odwiezie nas do Babimostu.
Poniedziałkowy poranek podobnie jak ten niedzielny wita nas dobrą pogodą, jedynie wiatr uparcie gna ku północnemu wschodowi, a to nam nie sprzyja i drogę do Sulechowa mamy nim utrudnioną . W tym mieście odwiedzamy kolejnych bliskich krewnych, przy kawie i pysznej szarlotce rodzinnym dysputom trudno się oprzeć.                                                   Wprawdzie dystans z Sulechowa do Żagania wynosi ok 70 km, ale my przepedałujemy 120 km bowiem małżonek wytyczył trasę znacznie dłuższą, tak by Odrę przemościć w Krośnie Odrz.
Niezmiernie malownicze lubuskie drogi o dobrej nawierzchni otoczone dziewiczą naturą niosą nas szybko, swobodnie i urokliwie.                   
Opuszczając Krosno Odrz kierujemy się na Lubsko i znowu łapiemy wiatr w plecy - niesie nas i wspomaga pedałowanie.
Sierpniowy weekend wielce satysfakcjonujący rodzinnie i rowerowo /bez mała 400 km/.                         Duże miasto P..... rowerowo zaliczone ...
A przed nami kolejne, ale jeszcze większe i odleglejsze o czym napiszę po powrocie.

wtorek, 31 maja 2016

Żagań - LABSKA CYKLOSTEZKA - Okraj - Żagań

05. 2016 


https://www.youtube.com/watch?v=DG8MC19xI3A&t=421s
      Żagań- LABSKA CYKLOSTEZKA -Okraj-Żagań

    https://cyklistka.blogspot.com/2015/06/


Euforyczne podsumowanie wyprawy z 3 - 6 czerwca 2015 r: "Łaba zdobyta!" z refleksyjnie dodanym:"Ejże! Czyżby? a gdzie odcinek od Melnik do źródła rzeki?" spowodowało, że nadszedł czas realizacji odłożonej "na kiedyś" trasy.
Środa, 25.V.2016

 189 km 
Pierwszy etap to dotarcie przez Pieńsk, Zgorzelec /gdzie przejeżdżamy na nadnyskie DDR-ki/ do Melnik, jedziemy tam już trzeci raz i wiem że od Zittau
czekają mnie podjazdy i zjazdy, ten pierwszy jeszcze niemiecki o nachyleniu 9% zdobywam tym razem podobnie jak w 2014r bez schodzenia z siodełka, ale idzie mi słabiej nieco od mej Połowy. Na podjazdach moja ROSE  zaczyna skrzypieć i rzęzić, co mnie mocno deprymuje i uniemożliwia spokojną jazdę. Złości mnie też moja RÓŻYCZKA  bardziej, gdy na zjazdach na wyszczerzonym asfalcie muszę ścierać bloczki i mocno hamować, bowiem w czasie pędu rozlega się donośny brzęczykowaty dźwięk z odczuwalnym w pedałach drganiem. No to hamuję obracając pedałami bo wówczas nie rzęzi i bezgłośnie klnę, a że w Czechach mam do czynienia wyłącznie z podjazdami i zjazdami więc pedałowaniu memu towarzyszy albo skrzypienie albo brzęczenie z drganiem. Zero radości z jazdy! ZERO!!! Po którymś-tam wjeździe zatrzymujemy się w Nosalov na obskurnym przystanku, zrzucam nieco szat z siebie, robię przelew hydrauliczny, pałaszuję banana - mimo ciut sprzyjającego wiatru lekko nie jest, ale przecież wiedziałam, że nie będzie ... wskakuję na rower i gnamy dalej, nie ma co czekać - trzeba dojechać. Teren nieco łagodnieje, a kiedy na zjazdach pojawia się gładziutki asfalt mogę sobie pozwolić na swobodną dzidę w dół. Po kilku kwadransach takiej bezstresowej jazdy odczuwam na swej facjacie brak okularów ( Rudy ) melduję o tym mężowi i już wiemy, że pozostawiłam je na owym przystanku ... no cóż ... wracać nie będziemy, zbyt dużo byłoby do nadrobienia trasy bez gwarancji ich odzyskania. Krótko się nimi nacieszyłam, oj! krótko!!! Wjeżdżamy w końcu na Camping w Melnik,
mamy pokój w Motelu i zgodnie już z tradycją w miejscowej knajpce spożywamy obiadokolację, robimy zakupy w pobliskim markecie i odpoczywamy. 
Czwartek, 26.V.2016

 175 km 
Boże Ciało - w Polsce święto, a TU - nie! Wyjazd z miasta zabiera nam trochę czasu i dodaje dystansu, wierzymy że w takim mieście Łaba ma u swego boku rowerową gładziutką wstążeczkę dla cyklistów - nic z tego! Zjeżdżając z melnickiego zamkowego wzgórza odnajdujemy swą rowerową 2 ale serwuje nam ona gruzowo-szutrową na przemian z mazisto-błotnistą nawierzchnię i choć raduje widok rzeki dostojnej, z leniwym tu nurtem wypatrujemy z utęsknieniem miejsca odbicia od niej i wskoczenia na szosę. Moja RÓŻYCZKA  w takich warunkach tylko lekko skrzypi, a i to nie zawsze, wobec tego nie złoszczę się na nią. Dzień ten będzie kalejdoskopową mozaiką łabskich super DDeRek,
szutrowych drożyn, leśnych błotnych kolein, łąkowych wąziutkich wstążeczek piaskowo-ziemistych oraz szos. Pełny wachlarz!!! Taka rozmaitość nawierzchni czas podróży znacznie wydłużyła co zrekompensowały nam widoki rzeki, jej otoczenia, niezapomniany przejazd okazałą zaporą wodną w Dvur Kralove,
tudzież szczególnie bogate w obszerne zagrody hodowców koni okolice Pardubic, nie wspominając już o architekturze tegoż miasta, a i takowe w Hradec Karlowe.
Na jaromerskiej przecudnej Starówce znajdujemy uroczy hotelik, tu napełniamy żołądki ciepłym posiłkiem, napojami i odpoczywamy w przytulnym pokoju z wszelkimi wygodami. 
Piątek, 27.V.2016

 115 km 
Dzień dwuetapowy, początkowo nadal z rzeką, która niemal z każdym kilometrem wysmukla się i szczupleje, a okolica rzeki do płaskiej już nie należy. W Vrchlabi opuszczamy łabski potok
i rozpoczynamy drugi etap - ku Polsce! na Okraj! Oczywiście jestem przerażona czekającym mnie podjazdem, ale tłumaczę sobie, że przecież skoro będzie bardzo ciężko - schodzę z roweru i prowadzę /dzisiejszy dystans ma mieć ok 120 km więc rezerwa czasowa jest!/ Z takim nastawieniem rozpoczynam wjazd! I co? Oprócz tłumienia w sobie reakcji na skrzypienie i drżenio-brzęczenie ROSY wjazd na Okraj okazał się potwierdzeniem tezy, że strach ma wielkie oczy.
Podjazd pierwszy do Jaňskch Lažni zrobiłam bezproblemowo, zjazd z nachyleniem 17% w Jaňskich Lažniach a i dalej z wprawdzie mniejszą stromizną, ale za to slalomem międzykoleinowym czeskiego asfaltu zmęczył napięte do granic wytrzymałości mięśnie rąk, "na dole" chwilka postoju, łyk wody i rozpoczynamy drugi, docelowy już wjazd.
Nie różni się on od poprzedniego, nachylenie do 6% non-stop, non-stop też i w górę co pozwala na stabilne spokojne deptanie w pedałki. Im wyżej - tym piękniej! Karkonoskie krajobrazy zachwycają, zaczynamy oglądać z góry masywy porośnięte lasami, pokryte łąkami z małymi górskimi zabudowaniami, a i pozostawioną za sobą wstęgę szosy. PIĘKNIE!!! Absorbuję męża komentarzami tej bajecznej krainy i czuję, że kierownica mi pływa, raz w prawo - raz w lewo ... co jest? Nie jestem aż tak zmęczona, by nie opanować drżenia rąk, a kierownica luzem swym zmusza do kurczowego chwytu ... no tak - KICHA!
500m przed wjazdem na szczyt musimy zejść z rowerów i zmienić dętkę. Dokładne szperanie w oponie pozwala wydłubać z niej maleńki lśniący metalowy bolec! Wypoczęci tym przymusowym postojem wjeżdżamy na Okraj osiągając wysokość 1049 mnpm.
Jest radocha, ale i obawa o zjazd, ROSA znowu zacznie brzęczeć? ...
- " Voila !!! " - rzeczę do małżonka, który zjazdy pokonuje szybciej  i odważniej, po czym sama spokojnie poddaję się temu co przede mną. I znowu sprawdza się teoria, iż strach ma wielkie oczy, nawierzchnia nie najgorsza, a nawet bardzo dobra, moja RÓŻYCZKA  "zdrowieje" i zaczyna powracać zaufanie do niej, brzęczenie na zjazdach niemal nie istnieje, na Przełęczy Kowarskiej  jestem cała "w skowronkach", powraca swoboda i radość z popylania - ROSA  w kraju nie skrzypi, nie rzęzi (???) wjazd w Mysłakowice, dalej łukiem na mostek - jest Łomnica!!!
Odwiedzamy TU niezwykle gościnne kuzynostwo i zostajemy na noc.
Sobota, 28.V.2015

 136 km 
Poranek pochmurny, wiemy o nadchodzących burzach i jak najszybciej chcemy uciekać. W czasie królewskiego niemal śniadania dostrzegamy za oknami deszcz ... czekamy, bo na horyzoncie są zwiastuny rozpogodzenia. Jeszcze kilka minut rozmów i kiedy tylko się rozjaśnia pada hasło: "w drogę!" 
Mokra nawierzchnia, zachmurzone początkowo niebo i niska temperatura wszystko to trochę nas wyziębia, ale już po godzinie pod Janowicami zdejmujemy część garderoby i kierujemy się na Wojcieszów.
Tam w Dziuśkowej Chacie  po krótkiej konwersacji z Przyjaciółmi pomykamy przez Świerzawę, Złotoryję, Bolesławiec /z zatrzymanym tam ruchem drogowym przez setki motorów i pojazdów motoropodobnych/, dalej Świętoszów i do Żagania!!!
Bilans tej podróży to  615 km 
Teraz już mogę napisać, że przejechaliśmy rowerowy szlak z Łabą od Hamburga niemal do jej źródła, do Vrchlabi.